Elżbieta Podleśna: Najtrudniejsze słowo „przepraszam”. I żeby zobaczyli we mnie człowieka
Z niechęcią zabieram się do opisu poniedziałkowych doświadczeń. Miałam przy sobie najlepszego Pełnomocnika Romana Iwańskiego i najlepszego Papę-Przyjaciela Justyna Aureliusza Depo, dzięki nim utrzymałam się w jednym kawałku.
Sąd przeprasza, że rozpoznanie sprawy trwało tak długo. Ale przechodzi w stan w spoczynku i musiał odebrać swój cały zaległy urlop, a nazbierało się go 160 dni. Bo sąd pracował, a nie odpoczywał.
Sąd ma dobrą twarz. Gdybym zgubiła się w mieście, właśnie do sądu podeszłabym spytać o drogę.
Sąd docieka, czemu nie zawarliśmy ugody. Nie chcemy, by wyszło to od nas, powinna wyjaśnić to pełnomocniczka komendy bydgoskiej, która łączy się z sądem internetowo. Połączenie jest kiepskie, buczy i pulsuje, nie widzę jej twarzy, monitor odwrócony jest do mnie tyłem. Dochodzi tylko zniekształcony głos, jak z łodzi podwodnej.
Pełnomocniczka oświadcza, że gotowi są zapłacić. Nawet nie 6,5 tys., które negocjowali, ale 10, na które opiewa pozew. Ale nie przeproszą. I to jest ostateczne zdanie komendanta. Nieważne, czy mają to zrobić w mediach, czy na FB komendy. Żadnych przeprosin. Nul.
Sąd docieka, czemu. W końcu się wyjaśnia. Bo komendant, który miałby to zrobić w imieniu policji, się nie poczuwa. Bo to tamci, poprzedni. A on jest nowy i dobry. I minister też jest nowy, uśmiechnięty i dobry.
I wszystko jest nowe, uśmiechnięte i dobre.
Sprawdziłam. Dowodzący akcją jest nadal w służbie, z podinspektora stał się inspektorem, awansował też na komendanta miejskiego.
Prokurator, który oskarżył mnie o propagowanie ustroju totalitarnego i który telefonicznie konsultował każdy ruch policji, też nadal w służbie.
Młodziutki chłopak, który wystawiał mi w sądzie w Wąbrzeźnie negatywną prognozę kryminologiczną, idzie prosto ścieżką kariery i nie bierze jeńców.
Ale przecież są jak nowi. Tylko ja taka stara, coraz starsza, zużyta, w dodatku nieuśmiechnięta.
Sąd poucza pełnomocniczkę o zasadzie ciągłości państwa.
Przecież powinna być gruba kreska. Wszystkie krzywdy, cała niesprawiedliwość powinna być przekreślona grubym czarnym krzyżykiem. Albo lepiej, czarną ikonką, dwie kropki i nawias, najsłynniejszą ikonką uśmiechu.
Co ja się czepiam.
Sąd pyta, czy gdyby moją krzywdę umieścić jako opis tytułu odszkodowania w treści ugody, czy byłoby to dla stron ok.
Pełnomocniczka komendanta przytakuje. Mój pełnomocnik żartuje, że to się nie zmieści w rubryce „tytuł przelewu”. Bo tylko żartem można to skwitować. Tę alergię na słowo „przepraszam”, zaiste najtrudniejsze w języku polskim.
Przychodzi czas na moje zeznania. Staję przy pulpicie. Przyjdzie mi tak stać prawie dwie godziny. Bo sąd jest staranny i precyzyjny. Wiem, że tak trzeba. Więc mówię, mówię i mówię. Nie przypuszczałam dotąd, że od dochodzenia sprawiedliwości będą boleć mnie nogi.
Sąd pyta, czy to ciągle wraca. Czy mi się czasem śni. Wraca, choć już nie natrętnie. Terapia robi swoje. Ale kiedy sąd pyta o kolejne godziny spędzone na komendzie w Brodnicy, mój zryty do imentu hipokamp wyrzuca zapis za zapisem: świdrujący, ostry zapach farby na świeżo malowanych ścianach, stojący zaduch niewietrzonego w lipcowy weekend pokoju, okno, które nie daje się otworzyć, zamieszanie przy komputerze, bo nie da się rozkodować plików z policyjnego pendriva i nie ma jak rozpocząć protokołu, chłodny połysk kajdanek na moich grubych przegubach, przemarsz trzech kobiet do ciasnej ubikacji, sylwetki dwóch z nich w otwartych drzwiach i trzeciej wewnątrz, nagiej do pasa, snop sterylnego światła jarzeniówki z korytarza.
Czy te doświadczenia mnie zmieniły. Odpowiadam, i głos mi się tu łamie, że suma takich doświadczeń sprawiła, że na pewno stałam się inną osobą niż ta, którą byłam osiem lat temu.
Sąd pyta, czy uważam się za osobę bardziej niż przeciętnie wrażliwą. Mówię, że mam się za średnio wrażliwą. Bo wie pani, mówi się, że na depresję zapadają właśnie osoby bardzo wrażliwe. Nie, odpowiadam. Mówi się, że na depresję zapadają osoby, które musiały być silne zbyt długo.
Sąd zauważa, że mam łzy na rzęsach. Prosi o zaprotokołowanie, że płaczę. Od dawna już nie jestem twardzielką. Każda krzywda trafia mnie w miękki i rozległy brzuch. Nie tylko moja. Coś mi się stało i mam bardzo czuły krzywdometr, wibruje i trudno go wyłączyć, a igła niesprawiedliwościomierza niepokojąco często wchodzi na czerwone pole, zważywszy że przecież jest nowy minister, nowy premier, nowa Polska niemalże.
Sąd pyta mnie o wstyd. Wstydzę się wstydu, bo powinnam być ponad. Stać prosto, patrząc wyzywająco w oczy, gdy każą się rozebrać. A ja tam się wstydziłam po babsku, żem goła, spocona i gruba. Sceny rozbieranej z grubą aktorką jednak nie nakręci nikt.
Sąd pyta o strach. Tak, bałam się. Był sobotni letni wieczór, nie miałam co liczyć na przyjazd któregokolwiek adwokata, byłam sama i myślałam natrętnie o mamie, co będzie, jeśli następnego dnia nie doczeka się telefonu ode mnie. Pamiętałam o dziewczynach z Obozu dla Puszczy, nie tylko rewidowanych do naga, ale też sprawdzanych palpacyjnie na obecność żyletek w odbycie i drogach rodnych. Opowiadam o nich sądowi, by nie sądził, że mój przypadek był pierwszy i odosobniony. Chyba już jasne, czemu byłam tak opanowana, niemal pogodna. Dlaczego mówiłam dużo i osobiście. Żeby zobaczyli we mnie człowieka? Pyta sąd. Tak. Żeby zobaczyli we mnie człowieka.
I żeby oddali mi telefon.
To drugie udało mi się osiągnąć.
A pierwsze? Nie wiem. Skoro nie zasługuję na przeprosiny, to chyba wyszło nie bardzo.
Zaczyna mnie przesłuchiwać głos z łodzi podwodnej. Pod wpływem jakich leków była pani tego dnia. Skoro bierze pani leki na depresję, to była pani pod wpływem. Jakich leków. Odmawiam odpowiedzi. Strzałka niesprawiedliwościomierza wlatuje na czerwone i wali w ściankę. Wali mi serce. Nie chcę myśleć, jakie mam ciśnienie.
No jeśli pani była pod wpływem, to mogła pani mieć zaburzone widzenie rzeczywistości, mówi łódź podwodna. I wnioskuje o dokumentację mojego leczenia psychiatrycznego.
To jest to nowe, uśmiechnięte oblicze policji. Która nie widzi powodu, by odpowiadać za grzechy poprzedniej eeeeee eeeekipy.
Na prośbę sądu, bym zaspokoiła jednak ciekawość pani mecenas, podaję nazwę substancji czynnej.
Wenlafaksyna.
Piszę to i tutaj, bo może ktoś kiedyś gdzieś mnie jeszcze zatrzyma, gdy minie uśmiechnięta Polska i wróci PiS wzmocniony Konfederacją.
Jestem pod codziennym wpływem wenlafaksyny. I będę pewnie do końca życia, bo kto się w Polsce urodził, ten się w cyrku nie śmieje.
Łodzi podwodnej to wystarcza. Odstępuje od wniosku o dokumentację.
Mówię jeszcze o SLAPP i o przemocy systemowej. O tym, ile kosztuje terapia przemocy. O tym, jak przy kolejnej sprawie policja zarekwirowała całą moją cyfrową przeszłośč, o tym, jak opowiadano o mnie na policyjnych odprawach we Włodawie. O tym, że nawet gdy coś się dzieje, nie potrafię wezwać patrolu, bo trwale rozkodowało mi się połączenie policja = bezpieczeństwo. O tym, jak to jest, gdy o społecznej nieszkodliwości zmywalnego napisu musi orzekać Sąd Najwyższy. O tym, czemu tak trudno aktywistom pozywać policję. I tak to mija pora dwóch kolejnych rozpraw. Gdy w końcu wychodzę z sali, spotyka mnie ciężki wzrok oczekujących na sądowe wysłuchanie.
Powiem tak.
Ci, którzy byli przyzwoici, są przyzwoici nadal i najpewniej przyzwoitymi zostaną.
Ci, których przyzwoitość zależy od tego, kto jest przy władzy, obok przyzwoitości zbyt długo nie posiedzą. Nawet jeśli na odprawach cytują Bartoszewskiego, bo i tak bywa, mili państwo.
Wyrok, z uwagi na stopień zawiłości sprawy, zostanie ogłoszony za miesiąc.
Elżbieta Podleśna
Tę przejmującą relację Autorka opublikowała wcześniej na swoim profilu FB