Strona główna / Moja kancelaria / Komu bije dzwon

Komu bije dzwon

Marian Turski w 95. urodziny: Mój los może być waszym losem

„Nie bądź obojętny!” – Marian Turski przemawia podczas uroczystości z okazji 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau.

Marian Turski, nowy szef Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego, kierownik działu historii „Polityki” od 63 lat, w 95. rocznicę urodzin opowiada o dzieciństwie, rodzinie, życiu po traumie i ciągle aktualnych przestrogach, które niesie Zagłada.

JOANNA PODGÓRSKA: – Jaki był twój rodzinny dom? Tradycyjny, z mezuzą i szabasem czy świecki?
MARIAN TURSKI: – Mama była socjalistką, uważała się za emancypantkę, za sufrażystkę. Ale ojciec pochodził z rodziny o innych tradycjach: jego ojciec był naczelnym rabinem Klecka, tak jak i jego dziadek. Szanował rodzinną tradycję i starał się przestrzegać reguł, m.in. koszerności. Mama, która go szaleńczo kochała, robiła to dla niego. Mimo świadomości, że nie była miłością jego życia. W czasie I wojny światowej był żołnierzem armii carskiej. Został wtedy ciężko ranny. Był ideowym syjonistą i marzył o tym, by osiedlić się w Palestynie. Należał do grupy, która stworzyła legendarny kibuc Deganja Bet. W 1922 r. miał z całą grupą jechać do Palestyny. Mówił perfekt po hebrajsku, co wtedy było rzadkością, liczyło się też jego żołnierskie doświadczenie. Ale odnowiła mu się choroba płuc, spowodowana postrzałem. A tam pustynia, tereny bagniste, malaria. Zrezygnował, bo miał jechać jako obrońca, a stałby się obciążeniem. To oznaczało rozstanie z ukochaną, Ryfką L. Uznali, że idea jest ważniejsza niż miłość, i ona wyjechała. Starym żydowskim zwyczajem przysięgli, że jeżeli urodzą im się potomkowie przeciwnych płci, to będą sobie przyobiecani. Wiedziałem o tym. I kiedy pojechałem po raz pierwszy do Izraela, pomyślałem, że pierwsze, co jestem winien mojemu ojcu, to pójść do Ściany Płaczu, dokąd on na pewno by się udał. A drugie – pojechać do kibucu, który miał zakładać. Ryfka już nie żyła, ale chciałem spotkać się z tą „przyobiecaną”. Oboje mieliśmy już wtedy koło 60 lat.

W jakim języku mówiliście w domu?
Z ojcem po hebrajsku. Z mamą, która nie znała hebrajskiego, tylko po polsku. Wspólnym, domowym językiem był więc polski.

Wychowanie w dwujęzycznym domu sprzyja zdolności do nauki języków obcych?
Chyba tak, bo ja się języków uczę jak papuga. Przez rok w gimnazjum uczyliśmy się niemieckiego, ale po Nocy Kryształowej (1938 r.) szkoła zmieniła go na angielski. Mama znała perfekt rosyjski i nieźle francuski, więc dzięki niej opanowałem podstawy.

A jidysz?
Ojciec uważał, że przyszłością Żydów jest Izrael i hebrajski. Oboje rodzice znali doskonale jidysz, ale go rzadko używali. Ja jidysz uczyłem się w getcie, bo jako członek konspiracyjnej Lewicy Związkowej chciałem do „mas” przemawiać w ich języku, po żydowsku. Pewnego dnia wszedłem na beczkę, żeby wezwać ludzi do strajku. Próbowałem w jidysz, na co usłyszałem: nie łam sobie języka, mów po polsku, lepiej zrozumiemy.

Chodziłeś do hebrajskiego gimnazjum.
Tak, ojciec chciał mnie wychować na hebraistę i syjonistę. To była ekskluzywna szkoła o niesłychanie wysokim poziomie. Ze wszystkich przedmiotów, poza gimnastyką i rysunkami, miałem bardzo dobre oceny. W okolicach roku 1935 wznowiła się choroba ojca, nie mógł już pracować. Sytuacja w domu stała się bardzo ciężka. Jako 11-letni chłopak dawałem korepetycje, żeby dorobić. Moje gimnazjum było najdroższą szkołą w Łodzi. Zaczęło brakować na czesne. Mama poszła do dyrektora z prośbą o obniżkę opłaty do 20 proc. Na co usłyszała: proszę pani, nasza szkoła jest jak bułka z masłem; kto nie może pozwolić sobie na to, żeby dać swojemu dziecku bułkę z masłem, nie powinien posyłać dziecka do naszej szkoły. Chyba wtedy zaczęły we mnie kiełkować idee socjalistyczne. Poczułem się pokrzywdzony. Na szczęście rada szkoły, złożona z najmajętniejszych rodziców, znalazła fundusze na moją edukację.

Czy w przedwojennej Łodzi dotykały cię nastroje antysemickie?
Żeby dojść z domu do naszego gimnazjum, musiałem mijać ul. Pomorską, gdzie było koło Młodzieży Wszechpolskiej. Ani ja, ani większość moich kolegów, nie miała jakichś specjalnie semickich rysów, ale mieliśmy przyszyte do rękawów tarcze szkoły. Wiadomo było – uczniowie z żydowskiego gimnazjum. Blisko naszego mieściło się tzw. Gimnazjum Społeczne, w którym 90 proc. uczniów to byli bardzo zasymilowani Żydzi. Nawiasem mówiąc, polonistą był tam, nie zgadniesz…

Kto?
Mieczysław Jastrun, ale to był jego pseudonim… Chłopcy z Młodzieży Wszechpolskiej, gdy widzieli kogoś z gimnazjum żydowskiego lub społecznego, to atakowali. Można było dostać kijem. Dlatego chodziliśmy zawsze większą grupą. Druga sprawa to basen. W naszej szkole była nauka pływania, a jedyny kryty basen w Łodzi należał do YMCA. Jako organizacja chrześcijańska nie wpuszczała tam Żydów. Musieliśmy jeździć tramwajem podmiejskim do Zgierza. Zwłaszcza zimą było to bardzo uciążliwe. Trzeci przypadek, który odczułem – już po wybuchu wojny, gdy musieliśmy nosić opaski z gwiazdą Dawida – to gdy kilka razy wypchnięto mnie z kolejki po chleb. To było bardzo bolesne, bo przecież człowiek chciał przynieść coś do domu. Na święto Chanuka uparłem się, żeby coś zdobyć. W bramie schowałem opaskę, stanąłem w kolejce i udało mi się kupić chleb – prezent świąteczny dla rodziny. Byłem dumny, ale bałem się strasznie… Wiesz, po czym w czasie wojny poznawano Żydów, którzy nie mieli semickiego wyglądu?

Chyba wiem. Po lęku w oczach.
Tak. O tym mówiła moja żona Halina (Paszkowska), która przeżyła wojnę na aryjskich papierach. Trzeba się go było wystrzegać, bo szmalcownicy nauczyli się rozpoznawać ten lęk.

Twój dom znalazł się w granicach getta, czy byliście zmuszeni się przenieść?
1 maja 1940 r. Niemcy zamknęli getto. Już wcześniej kazali Żydom się tam przeprowadzać, grożąc, że zastrzelą każdego, kogo znajdą poza jego granicami. I to nie były czcze pogróżki. Część Żydów z Piotrkowskiej się ociągała. W ciągu jednego dnia Niemcy wkroczyli do kilku kamienic i kazali się wynosić w 15 minut. Tych, którzy zostali, zastrzelono na miejscu. Zginęło wtedy kilkadziesiąt osób. Od tego momentu wszyscy już wiedzieli, że to nie żarty. Spakowaliśmy na wózek trochę niezbędnych rzeczy i wyprowadziliśmy się z mieszkania przy ul. Sterlinga.

Domowa biblioteka została?
Mogliśmy wziąć tylko kilka książek. Dostaliśmy przydział jednego pokoju, w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią. W jednym pokoju mieszkał gospodarz z żoną i dwójką dzieci, w drugim my, czyli rodzice, ja i mój młodszy brat, a w kuchni – moja ciotka z córeczką.

Byłeś po wojnie na ul. Sterlinga? Próbowałeś szukać jakichś rodzinnych drobiazgów?
Nie. Nie chciałem tam wracać.

To w getcie związałeś się z ideą komunistyczną?
Jako nastolatek chciałem w jakiś sposób przeciwstawić się Niemcom. Dzisiaj powiedzielibyśmy – wtedy nie używaliśmy takich słów – włączyć się do ruchu oporu. W moim otoczeniu gimnazjalnym najaktywniejsi byli młodzi lewicowcy, komunizujący. To mnie porwało. Nie bez oporu i wahań. Zacząłem chłonąć marksizm, toczyliśmy z kolegami zażarte dyskusje. Ojciec widział, że ideowo oddalam się od niego, ale nigdy mi złego słowa nie powiedział. To był wspaniały, szlachetny człowiek.

Po kilku testach i sprawdzianach zostałem przyjęty do konspiracyjnej organizacji o nazwie Lewica Związkowa. Pytałaś o bibliotekę. Książki w moim domu były ważne. Mieliśmy zwyczaj czytać przynajmniej dwie tygodniowo. Ja chyba nigdy wcześniej ani później nie czytałem tyle, co w getcie. Mimo że musieliśmy ciężko pracować, nie chcieliśmy z towarzyszami rezygnować z życia intelektualnego.

We wspomnieniu o ostatnim dniu w getcie piszesz, że twoja rodzina pojechała wcześniejszym transportem do Oświęcimia. Ty zostałeś z towarzyszami z Lewicy Związkowej. Nie miałeś dylematu?
Wstąpić do organizacji komunistycznej to trochę tak, jak poddać się rygorowi zakonnemu. Sprawa jest najważniejsza. Jeden z kolegów pojechał z rodziną, nie wykonał rozkazu i uznano to za akt zaprzaństwa. Dziś patrzę na to inaczej. Rozstania z najbliższymi to jedna z najtragiczniejszych rzeczy, które niesie wojna.

Swój pierwszy dzień w Auschwitz paradoksalnie nazwałeś najszczęśliwszym dniem swojego życia. Najpierw selekcja i przerażenie, że wszystko, co wiedziałeś z nasłuchu BBC o obozie, się sprawdza. Potem golenie tępą brzytwą i wycie zakrwawionych ludzi polewanych lizolem. I twoja radość, bo zrozumiałeś, że to naprawdę łaźnia, a nie komora gazowa.
Wszystko, co wiedziałem z nasłuchów BBC, mi się sprawdzało. Zobaczyłem płomienie krematorium, druty, ujadanie psów – wszystko to, czego człowiek sobie przedtem nie wyobrażał. Informacje BBC okazały się dokładne. I ostrzegały, że drogowskaz „do sauny” to tak naprawdę kierunek do komory gazowej. Auschwitz w świadomości łódzkiego getta niemal nie istniało. Ludzie z naszego getta byli likwidowani w Chełmnie nad Nerem. O Oświęcimiu wiadomo było bardzo mało, ale były pogłoski, że to jest obóz pracy. Choć silniejsze było przekonanie, że to mordownia. Nasza grupa wyjechała jednym z ostatnich transportów. Wcześniej chłopak i dziewczyna z lewicowej organizacji skautowskiej Haszomer pojechali na ochotnika do obozu, by przekazać, co tam się dzieje. Między deski wracającego do Łodzi pociągu włożyli gryps. Napisali m.in.: widzimy ludzi przy drutach. A to znaczyło, że w Oświęcimiu – w odróżnieniu od Chełmna – nie wszystkich posyłają do gazu. Po latach ze wzruszeniem znalazłem tę karteczkę w izraelskim muzeum.

Miałeś świadomość, co się stało z twoją rodziną, gdy trafiłeś do obozu?
Byłem przekonany, że schorowany ojciec na pewno nie przeszedł selekcji. Że mojego brata wzięli do gazu, bo był za mały, żeby pracować. Że moja mama, która zawsze była najsłabsza w rodzinie, też nie przeszła na stronę życia. Po wojnie myślałem, że zostałem zupełnie sam. Obolały i jeszcze chory wróciłem do Polski; zanim wyekspediowano mnie do szpitala w Mieroszowie, spotkałem towarzyszkę z organizacji, która powiedziała mi: słuchaj, twoja mama żyje. Była z nią razem w obozie. „Zakupiło” je do pracy Bergen Belsen. Trafiły do podobozu, gdzie były w miarę znośne warunki, a śmiertelność dużo niższa niż w Oświęcimiu.

Opowiadałeś kiedyś, że tobie życie w obozie uratowała ludzka solidarność. Solidarność w piekle jest możliwa?
Jak dziś powiadają młodzi – to jedyna opcja, żeby przeżyć piekło. Jeden kapo, klasyczny oprych mówiący berlińskim slangiem, znokautował mnie, bo nie zrozumiałem, co powiedział. Upadłem, straciłem przytomność, potłukłem okulary. Krótkowidz bez okularów mógł przeżyć najwyżej kilka dni. Moi towarzysze postanowili kupić mi okulary u żydowskich więźniów, którzy pracowali w „Kanadzie”. Jedyną walutą, jaką dysponowaliśmy, był chleb. Cała grupa złożyła się na żądane trzy porcje. To był dla mnie niesłychanie ważny akt solidarności. Ale równie ważne było coś innego. Ludzie wykończeni niewolniczą pracą rzucali się na pryczę, przeżuwali resztkę chleba, czekali na kubek lurowatej kawy. To naturalne. A myśmy się codziennie nawzajem zmuszali, żeby coś robić, żeby ćwiczyć szare komórki. Jednego dnia powtarzaliśmy słówka francuskie, drugiego angielskie, potem rosyjskie. Opowiadaliśmy sobie książki. To dziś może brzmieć zabawnie, ale staraliśmy się nawet robić analizę sytuacji międzynarodowej. Umywalnie były daleko, wody kapka, wielu ludziom nie chciało się rano tam wlec, zwłaszcza zimą. Myśmy się wzajemnie pilnowali – codziennie trzeba się myć; ze względu na ludzką godność. Potem, podczas marszu śmierci staraliśmy się wzajemnie podtrzymywać.

Ilu z waszej grupy przeżyło?
Pięciu na dziesięciu. Pierwszy zginął Miszka Samelson, w pociągu, w czasie pierwszego marszu śmierci. Potem dwóch kolegów podczas bombardowania pociągów podczas drugiego marszu śmierci. Kolejnych dwóch z wyczerpania.

Oświęcim to było piekło, ale marsz śmierci to był chyba ostatni krąg piekieł?
Jeśli piekło da się stopniować. Krąg pierwszy to getto – głód i widok ludzi, którzy nikną w oczach, „muzułmanieją” (tak wtedy mówiono o ludziach, którzy opadali z sił fizycznie i duchowo) i umierają. To proces, który ma jeszcze coś wspólnego z naturalną śmiercią. Drugi krąg to Oświęcim. Tam rozstania i śmierć były gwałtowne. A do tego wilcze prawa – każdy, kto jest o stopień wyżej w obozowej hierarchii, nawet funkcyjny więzień, może z tobą zrobić, co chce. I robi, bo chce się wykazać przed Niemcem. To wyzwalało w człowieku najgorsze instynkty. W obozie stopień śmiertelności był o wiele wyższy niż w getcie. Ale podczas marszów śmierci, w ciągu kilku dni, stopień śmiertelności był taki jak w Oświęcimiu w ciągu kilku miesięcy. Każdy, kto się zatrzymywał, dostawał kulę w głowę. Potem pociągi i tłok tak straszliwy, że z mojego wagonu wyciągnięto 36 trupów. Zginęła nas wtedy niemal połowa. A w drugim marszu – do Terezina – przez kilkanaście dni nie dostaliśmy poza wodą niczego do ust. Na postojach jedliśmy trawę. Raz – i to było wielkie szczęście – znaleźliśmy kilka surowych kartofli w polu. Już nas nie bili, nie strzelali do nas. Byliśmy apatyczni, potwornie zmęczeni, udręczeni przez wszy. Gdy dotarliśmy do Terezina, ważyłem 32 kg. Miałem szkorbut, dyzenterię. Umierałem, bo organizm nie był już w stanie przyswajać żadnego pożywienia. Paradoksalnie życie uratował mi tyfus, który zdominował inne choroby, a z którego udało mi się wywinąć.

Tak niewyobrażalny głód musi zostawiać ślad w człowieku.
Rodzina i przyjaciele twierdzą, że ten ślad, to choćby fakt, że zjadam rzeczy przeterminowane. Nie mogę patrzeć na wyrzucanie żywności. Chleb zjadam do końca. I jest we mnie potrzeba, by zawsze mieć jakiś zapas.

Krótko po tym, jak przyszłam do „Polityki”, zaczepiłeś mnie na korytarzu, powiedziałeś: wiesz, bardzo cię lubię, i dałeś mi kromkę ciemnego chleba.
No tak…

Spotkałeś w czasie wojny jakiegoś dobrego Niemca?
To dla mnie niezapomniany epizod. W Buchenwaldzie, dokąd przewieziono nas z Oświęcimia, po wyjściu z wagonów urządzono nam pierwszy apel. Prowadził go funkcyjny niemiecki więzień, tzw. blokowy. I przemówił: „Chłopaki, przyjechaliście do innego obozu niż ten, w którym byliście. Dostaniecie mniej jedzenia niż przedtem, bo sytuacja kraju jest trudna. Zapewniam jednak, że nikt nie będzie was bił. Ale ostrzegam, jeśli kolega koledze ukradnie chleb, zatłuczemy na śmierć”. Nigdy w obozie nie płakałem. Mogło mnie ściskać za gardło. A wtedy po raz pierwszy miałem łzy w oczach. Poczułem, że przywrócono mi ludzką godność. Potem nastąpił jeszcze jeden epizod. Ten blokowy kazał wskazać, kto wśród nas, jako funkcyjny w Auschwitzu, był największym sadystą i okrutnikiem. Więźniowie wskazali i ten człowiek został utopiony w latrynie. To był okrutny lincz. Ale taki był czas. W każdym razie spotkanie z tym niemieckim blokowym na całe życie immunizowało mnie; trzeba odróżniać wśród Niemców faszystów, sadystów i ludzi przyzwoitych. Wielu Żydów po wojnie mówiło: moja noga nigdy nie postanie w Niemczech. Choćby Artur Rubinstein. Proponowano mu za koncerty najwyższe gaże, nosiliby go na rękach – nigdy tam nie pojechał; do najbardziej muzykalnego kraju świata. Ja po wojnie nie miałem kłopotów, by spotykać się z Niemcami. I to powitanie w Buchenwaldzie na pewno miało na to wpływ. Chociaż nie da się ukryć, że kiedy spotykałem się z Niemcami, zwłaszcza z mojego pokolenia, i podawałem im rękę, zawsze z tyłu głowy była myśl: co on wtedy robił? I przyznaję, że gdy alianci bombardowali Drezno – byłem szczęśliwy. Gdy płonął Weimar, leżący nieopodal Buchenwaldu, byłem szczęśliwy. Po wojnie sam się sobie dziwiłem – takie piękne, zabytkowe miasto obraca się w ruinę. Ale tak, wtedy byłem szczęśliwy.

Jak doszło do twojego spotkania z mamą po wojnie?
Ja wiedziałem, że ona żyje. Ale ona nie mogła wiedzieć, że ja też ocalałem. Postanowiłem, że natychmiast zacznę poszukiwania, gdy tylko odzyskam siły. Przez Mieroszów, który leży przy czeskiej granicy, przejeżdżali Żydzi, którzy po wojnie chcieli uciec z Polski. Pewnego dnia pojawił się żydowski krawiec z Kresów. Spotkaliśmy się. Ja byłem już wtedy osobą publiczną, bo zostałem przewodniczącym Związku Walki Młodych. Poprosił, żebyśmy sobie zrobili zdjęcie na pamiątkę. Zrobiliśmy i wyjechał. Dotarł do Niemiec i szukał tam żydowskich skupisk, licząc, że kogoś spotka. Któregoś razu, gdy trafił do jednego z takich miejsc, wypytywano go, co się dzieje w Polsce. Pokazał zdjęcia. Była wśród nich moja fotografia. A wśród oglądających była moja mama. Jeszcze tego samego dnia wyruszyła do Polski. A za zaoszczędzone marki kupiła mi zegarek.

Nie miałeś wątpliwości, czy zostać w Polsce?
Absolutnie żadnych. Już w Terezinie pojawiali się emisariusze organizacji żydowskich, proponowali mi Stany, Kanadę lub Anglię. Ja wiedziałem, że wrócę do mojej zniszczonej, udręczonej, biednej, lecz wymarzonej, socjalistycznej Polski. Chciałem przyczynić się do budowy nowego ustroju.

Wspomniałem wcześniej o wahaniach i wątpliwościach. To prawda. Jako 12–13-latek wiedziałem już wszystko o czystkach moskiewskich. To mnie odpychało od komunizmu. Koledze, który pracował, żeby mnie przekabacić, tłumaczyłem: różnica między nami jest taka, że według ciebie, jeśli wśród dziesięciu jest jeden, który może zaszkodzić sprawie, to trudno – trzeba wszystkich zlikwidować, żeby wyeliminować zdrajcę. A ja wierzę, że lepiej zaryzykować, że jeden zdrajca znajdzie się na wolności, niż stracić dziewięciu niewinnych. W moim środowisku świętością była wojna hiszpańska toczona przeciw faszystom i klerykałom. Bardzo ciężko przeżyliśmy w 1939 r. upadek Madrytu. Zapamiętaliśmy słowa generała Franco: cztery kolumny otaczają Madryt, a piąta jest wewnątrz i rozsadzi go od środka. Przyszła jesień 1941 r. – bardzo przeżywamy wszystko, co dzieje się na froncie wschodnim, i wtedy kolega, który nade mną ideowo pracował, mówi: pamiętasz tamte nasze dyskusje, wiesz, czemu Moskwa nie padła? Bo Stalin nie dopuścił, by powstała piąta kolumna. Wtedy trafiało mi to do przekonania.

Masz legendarną pamięć, numer wytatuowany na ręku, a mówisz, że na 20 lat zapomniałeś o Oświęcimiu. Ta amnezja to był rodzaj samoobrony?
Prawdopodobnie. Człowiek codziennie się goli i widzi swoją twarz. Ja codziennie widziałem swój numer. Wiedziałem, że tam byłem. Pewnych rzeczy nie zapomniałem nigdy. Zawsze pamiętałem ten pierwszy dzień i jeszcze kilka epizodów. Ale całość spowijała jakby mgła. Tak, to była samoobrona – wypchnąć to wszystko. Ja przez te 20 lat nie miałem nawet jednego snu obozowego. Żadnych nocnych koszmarów. Dopiero potem, raz w życiu, przyśniło mi się, że stoję w miejscu selekcji, za stołem siedzi Hitler. Proszę go, by darował mi życie. On mówi, że to niemożliwe, bo decyzja już zapadła. Zaczyna się ze mną mocować jakiś SS-man w czerni. Hitler wyciąga rewolwer, strzela do niego, ale mnie kieruje w stronę komory. Wtedy się obudziłem… Ludzie z moimi przeżyciami często zmagali się z traumą do końca życia. W swoich ostatnich latach taką ciężką traumą był dotknięty Władysław Szpilman. Miotał się i powtarzał: dlaczego to ja przeżyłem, dlaczego nie wsiadłem z rodziną do transportu do Treblinki, dlaczego to właśnie mnie ktoś wtedy wyciągnął z Umschlagplatzu? Byliśmy sąsiadami i starałem się go wydobywać z tej traumy. Mówiłem: panie Władku, dzięki temu, że pan się uratował, ma pan synów, wnuki, rodzina została przedłużona. Mnie taka trauma ominęła.

Miałeś polskobrzmiące nazwisko Turbowicz. Nie musiałeś go po wojnie zmieniać. A jednak zmieniłeś – czy to także była próba odcięcia się od przeszłości?
Podświadomie pewnie tak. Choć bezpośrednia przyczyna była inna. Z jednej strony było mi bardzo przykro, bo mój dziadek, jako naczelny rabin Klecka figuruje w wielu almanachach. Jego ojciec także. To były znane postaci. Moja rodzina należała do zwolenników słynnego rabina Gaona z Wilna. To był antychasydzki, nowoczesny kierunek, który wprowadzał do nauczania matematykę, fizykę, astronomię. Łączył żydowską religijność z nurtami oświecenia. Mogłem z dumą nosić nazwisko Turbowicz. Ale gdy wróciłem do Polski i chciałem być aktywnym działaczem, który buduje sprawiedliwą Polskę, musiałem swobodnie poruszać się po kraju. A w pociągach trwały wtedy łapanki na Żydów. Liczby ofiar nie udało się ustalić do dziś, szacunek mówi o 2 tysiącach, a w pełni udokumentowana jest liczba 600.

To były polowania żołnierzy wyklętych?
Tak, „patriotycznego podziemia”, którego znaczna część, elementy patriotyczne łączyła z antysemityzmem. Mówiono mi – głupio to wspominać – że nie wyróżnia mnie szczególny „semicki wygląd”, ale przełożeni powiedzieli, że nie mogę mieć przy sobie jakichkolwiek dowodów, że mój ojciec się nazywał Eliasz, a matka Rachela. Skierowano mnie do Urzędu Stanu Cywilnego na Żoliborzu i zostałem Marianem Turskim. Potem myślałem wielokrotnie, czy nie powrócić do rodowego nazwiska, ale pod nowym byłem już znany, miałem jakieś dokonania.

Po wojnie zostałeś – jak to sam określiłeś – apostołem proletariackiej Polski. Kiedy przyszły pierwsze momenty zwątpienia, że z twoją Polską jest coś nie tak?
Wiele tłumaczyłem sobie koniecznością związaną z wyjątkowym czasem. Już w latach 50. widziałem w zachowaniach ludzi związanych z ubecją wiele rzeczy paskudnych. Zdawałem też sobie sprawę z przywilejów dla nowej klasy rządzącej, do której jakoś należałem: sklepy za żółtymi firankami, łatwiejsze przydziały na mieszkania, stypendia. Narastał we mnie krytycyzm, ale starałem się go tłumić, bo idea wydawała się ważniejsza. Z dystansu nie mogę nie zadać sam sobie pytania: ile było w tej postawie oportunizmu? Przełomem była odwilż w 1956 r. Chłonęliśmy na ten temat wszystko. Zaangażowałem się w działania grupy rewizjonistów, która przygotowywała powrót Gomułki. Wierzyłem, że polski Październik pozwoli zbudować socjalizm z ludzką twarzą.

I przyszedł rok 1968… Nie pomyślałeś, żeby jednak wyjechać?
Już po wypadkach marcowych, gdy zaczęto usuwać Żydów z redakcji gazet, dostałem depeszę od dziekana wydziału historycznego uniwersytetu w Denver: „Przyjeżdżaj, mam dla ciebie pełny etat na moim wydziale”. Jak to się stało? Kilka lat wcześniej, będąc na stypendium w Stanach, wygłosiłem na tym uniwersytecie kilka wykładów na temat przemian w Europie Wschodniej. Dziekanem był tam prof. Josef Korbel, Czech żydowskiego pochodzenia, przedwojenny socjalista i dyplomata. Po wojnie pełnił funkcję ambasadora w Belgradzie, ale ostrzeżony w początku lat 50., że grozi mu sfingowane oskarżenie o zdradę i powiązania z syjonistami, uciekł wraz z rodziną do USA. Zaprzyjaźniliśmy się, wiele rozmawialiśmy, wysoko ocenił moje wykłady. Spotkała mnie wtedy największa nobilitacja w życiu. Zdarzyło mi się, że mój wykład był poprzedzony wykładem światowej sławy historiozofa Arnolda Toynbee. Pozostał na moim i w dodatku mnie skomplementował. Potem jeszcze wielokrotnie się spotykaliśmy… Pozwolisz na dygresję?

Jasne.
Na ostatnie dni pobytu w Denver prof. Korbel zaprosił mnie do swojego domu. Gdy miałem wyjeżdżać do Nowego Jorku, zaproponował, bym spotkał się z jego córkami, które tam mieszkają; tak się stało, spotkaliśmy się w kawiarni. Teraz przeskoczę 35 lat. Polska ma być przyjęta do NATO. Przyjeżdża z wizytą prezydent Bill Clinton z Madeleine Albright. Prezydent Kwaśniewski wydał dla nich przyjęcie, na które zostałem zaproszony. Zostaję przedstawiony pani Albright, a ona patrzy i mówi: pańska twarz wydaje mi się znajoma. – To znaczy, że ma pani dobrą pamięć: rok 1965, kafejka przy 52 róg 2 Avenue. Przypomniała sobie.

Wróćmy do 1968 r.
Dostaję to wyjątkowe zaproszenie. Moja żona Halina Paszkowska zaliczana była do najlepszych dźwiękowców w Polsce. Pracowała z Romanem Polańskim, z Andrzejem Munkiem, z Aleksandrem Fordem, z Kazimierzem Karabaszem. W Ameryce moglibyśmy sobie ułożyć bardzo przyzwoite życie. Ale odpisałem Korbelowi odmownie. Nie mogłem inaczej. Redakcja „Polityki” była już wówczas osaczona. Z biura prasy KC PZPR przysłano nam antysemickie materiały z nakazem druku; m.in. przedwojenny felieton Antoniego Słonimskiego o chałaciarzach. Cały zespół zaprotestował. Jeśli zmuszą nas do druku, wycofujemy nazwiska ze stopki redakcyjnej. Pamiętam, że przyszedłem tego dnia do domu i powiedziałem: Halinko, licz się z tym, że od przyszłego tygodnia będę taksówkarzem. „Polityka” była na celowniku. Nas, o niesłusznym pochodzeniu, było dziewięciu. Wspierał nas cały zespół. Mieczysław Rakowski dotarł do samego Gomułki, żeby zablokować druk tych materiałów. To już nie była kwestia żydowska, ale kwestia pryncypialności pisma. Czy ja mógłbym w takim momencie wyjechać, opuścić przyjaciół? Nie do pomyślenia.

W latach 70. byłeś blisko ludzi KOR. Nie miałeś pokusy, by przejść na opozycyjną stronę?
Pokusa była, ale nie decyzja. To też była kwestia lojalności. Choćby wobec Mietka Rakowskiego, który w momencie krytycznym okazał się człowiekiem wyjątkowym. W Marcu wykazał niezwykłą siłę i charakter, ryzykował całą swoją karierę. Płacił serwituty, żeby utrzymać „Politykę” i oczekiwał od najbliższych współpracowników, żeby go w tym wsparli; nie rzucali legitymacjami, nie opuszczali partii, nie pozostawiali go samego. Mimo że byliśmy do niej ostatecznie zniesmaczeni. Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego, Władka Bartoszewskiego traktuję jako moje autorytety. I darzyli mnie przyjaźnią. A jednak czułem, że moje miejsce jest po drugiej stronie. Może stchórzyłem. Nie umiem do końca tego ocenić.

Jak wyglądał u ciebie proces powrotu pamięci o obozie?
W 20. rocznicę naszego wyzwolenia z obozu w Terezinie mój przyjaciel, oświęcimski numer obok mojego, późniejszy dyrektor archiwum w Jad Waszem, Szmuel Stefan Krakowski, zorganizował u siebie w mieszkaniu spotkanie naszej piątki, której udało się przeżyć. Siedzimy przy stole, w pewnym momencie on nalewa wódkę i wznosi toast za mnie. Chyba za nas wszystkich? – spytałem. A on: nie, za ciebie, bo uratowałeś mi życie. Nie pamiętałem tego, myślałem, że fantazjuje. Wtedy przypomniał, jak jechaliśmy w stłoczonych wagonach do Buchenwaldu: „Ludzie masowo umierali. Wszystkie trupy wrzucano do jednego kąta. Ja też byłem w tym kącie, zupełnie wycieńczony i w pewnym momencie te zwłoki mnie przykryły. A ty zacząłeś krzyczeć – tam jest mój brat, udusicie go. Ludzie odgarnęli te trupy, a mnie uwolniono”. Ja tego naprawdę nie pamiętałem. Następnego dnia spotkaliśmy się i poprosiłem, by opowiadał mi o obozie. To zaczęło stymulować moją pamięć. I tak zaczął się proces odzyskiwania wspomnień. Ale też zainteresowania się wypchniętą z pamięci tematyką. To musiało we mnie siedzieć, ale głęboko ukryte jako coś, o czym nie chciałem wiedzieć i myśleć. Do 1965 r. ani razu nie pojawiała się myśl, że mógłbym pojechać do Oświęcimia.

To był ten moment, gdy poczułeś, że powinieneś zostać świadkiem historii?
To inni mi to uświadomili. Wtedy po raz pierwszy pojechałem do Oświęcimia. Jedne wspomnienia zaczęły przywoływać kolejne. Ale ciągle jeszcze nie miałem żadnego poczucia wspólnoty obozowej. Oczywiście poza moimi najbliższymi towarzyszami. Bardziej mnie to interesowało jako historyka niż jako świadka. Jeszcze przez długie lata nie miałem ochoty mówić o swoich przeżyciach. Zbierałem relacje innych. W latach 80. zainicjowałem wydanie książki „Wojna w oczach dzieci”; i polskich, i żydowskich. Potem zacząłem redagować i wydawać „Losy żydowskie”. Zbierałem relacje od ludzi, wyciągałem dokumenty z archiwów. Wyszły tego trzy tomy. We wstępie napisałem dlaczego warto dzielić się tymi przeżyciami, chociaż ja sam jeszcze do tego nie dojrzałem. To był ostatni etap.

Ale dzięki swoim przeżyciom, może lepiej niż inni, rozumiałeś pewne mechanizmy. Opisujesz, że gdy w 1965 r. brałeś w Selmie udział w marszu przeciwko dyskryminacji, pod wodzą Martina Luthera Kinga, biali spalili ci samochód, bo wiozłeś czarnoskórego pasażera. I tłumaczysz, że dla przeciwników równych praw czasem jedynym bogactwem był kolor skóry. Dyskryminacja jako forma leczenia własnego poczucia niższości? W miejsce koloru skóry można podstawić rasę, wyznanie, heteroseksualność?
Tak, to leży u podłoża wszelkich prześladowań. Przyznanie równych praw jednym oznacza obniżenie statusu społecznego drugim. Ze wstydem przyznam, że ja sam miałem poczucie wyższości wobec homoseksualistów. W obozie czuliśmy się moralnie lepsi od więźniów kryminalnych, czyli normalnych bandziorów. Nie czuliśmy wspólnoty z więźniami z zielonym winklem i to było w pewnym sensie zrozumiałe. Ale podobnie odnosiliśmy się do tych z różowymi winklami, czyli osób homoseksualnych. Taki był nawyk myślowy: „pedzio” to ktoś inny, to ktoś gorszy. Gdy wydarzyła się historia z Margot i zniszczoną przez nią furgonetką, tzw. homofobusem, oklejonym bzdurnymi hasłami, znajomi argumentowali: czy oni naprawdę musieli niszczyć cudze mienie? No, niby nie musieli. Ale zaraz przychodzi mi do głowy druga myśl – czy gdyby po ulicach jeździła furgonetka oklejona antysemickimi hasłami, np. o zabijaniu chrześcijańskich dzieci na macę, nie czułbym potrzeby skopania takiego samochodu? To naturalny odruch.

A czy udało ci się naprawdę zrozumieć pojęcie „banalności zła”? Jak ludzie, którzy całują dzieci na dobranoc, głaszczą psa, stają się zimnymi mordercami?
Pomagałem kiedyś reżyserowi Laurence’owi Reesowi, który robił serial dokumentalny dla BBC, m.in. zbierał materiały wśród Litwinów. Widać było wyraźnie, jakie były okoliczności i szczeble wchodzenia ludzi w zło. Pokazał to również Leon Kruczkowski w „Niemcach”. Zaczyna się od minimalnych korzyści materialnych, z czasem coraz większych. Drugi, niedoceniany element, który zwykłych ludzi prowadzi do zabijania – to rodzaj grupowej lojalności. Tworzy się oddział egzekucyjny, który ma rozstrzeliwać więźniów. Ktoś nawet chciałby się z tego wymigać, ale słyszy od kolegów: ty chcesz być lepszy, jedyny nieumoczony? I człowiek ulega towarzyszom, dzieli ich los, również w złym. Stąd jego banalność.

Chcielibyśmy wierzyć, że w normalnych czasach jest w człowieku bariera, która zatrzyma go przed bestialstwem.
Tylko co to znaczy „normalne czasy”. Czy one w ogóle istnieją? Przecież wojny i bestialstwo to codzienność świata. Przecież nawet obecna pandemia pokazuje, jak szybko znieczulamy się na śmierć. Oswajamy się z liczbą ofiar koronowirusa. Co więcej, ona zaczyna nas nużyć. Znam wiele osób, które wyłączają telewizor, gdy mowa o zgonach i skutkach covidu, bo są już tym zmęczeni. Może to ta sama obojętność, która towarzyszyła Zagładzie. Drugą stroną banalności zła jest znieczulica. Dlatego mówiłem o 11 przykazaniu: Nie bądź obojętny!

Trudniej o obojętność wobec ludzi nam znanych i bliskich. Czy POLIN, Muzeum Historii Żydów Polskich, pokazujące setki lat wspólnych dziejów, w którego tworzeniu masz ważny udział, ma być szczepionką na obojętność?
Po części tak. Ale dla mnie osobiście POLIN jest też odwrotnością tego, co w czasie wojny było najtragiczniejsze obok upokorzenia. Rozstania. One oznaczają pustkę. I mam nadzieję, że muzeum w jakimś stopniu zapełnia tę pustkę, która pozostała po polskich Żydach.

Nie masz poczucia, że „choroba”, która doprowadziła do tamtej tragedii, teraz do nas wraca? Po ulicach polskich miast znów maszerują i hajlują chłopcy z ONR.
Bo podglebie jest nieco podobne do tego, na którym wyrósł hitleryzm. Procesy wielkich alienacji społecznych. Może zbyt wielu ludzi z naszej strony było przekonanych, że wolny rynek wszystko załatwi. My, którzy uważamy się za światłych ludzi, coś zawaliliśmy i pomogliśmy wyhodować populizm.

Groźny jest też chyba rodzaj patriotycznej edukacji, który przedstawia wojnę jak romantyczną przygodę. „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie”.
Od wielu lat prześladuje mnie pewna scena. Atak na bunkry niemieckie pod Monte Cassino, w relacji Melchiora Wańkowicza. „Osiemnastoletni Beck, radiotelegrafista (…) radiuje raz po raz: Bryndza… Bryndza… Bryndza… Jest to słowo kodu, oznaczające brak amunicji. Cóż odpowie oficer łączności, przyjmujący meldunek? Mówi tylko: – Pamiętajcie, żeście Polakami. I słyszy przez głośnik, jak chłopak odpowiada służbiście: »Tak jest!«… i jak woła po zaległych głazach: – Pamiętajcie, że jesteście Polakami!”. Rozpacz bezsiły. Rozpacz samotności. Czy tak musiało być? Ludzie, którzy krytykowali gdańskie Muzeum II Wojny Światowej za niedostatecznie romantyczne przedstawienie wspólnoty wojennej, nie wiedzą, o czym mówią. To jest wielka dywersja wobec młodego pokolenia. W wojnie nie ma nic romantycznego.

Jak mówić młodym ludziom o wojnie, żeby ich zaszczepić przeciw banalności zła?
Nie znoszę, gdy wyciągają mnie jako dziadka, żebym opowiadał, jak to tam wtedy było. To ma sens tylko wtedy, gdy zrozumieją, że mój los może się stać częścią ich losu; jeśli potrafię wytłumaczyć mechanizmy, które do tego prowadzą. Ja o I wojnie światowej wiedziałem od ojca, żołnierza, od mamy, która też przeżywała wtedy koszmar. Minęło 20 lat, a mnie się wydawało, że to odległa historia, która mnie nie dotyczy. Czego mamy oczekiwać od młodych, gdy od wojny minęło ponad 70 lat. Na pewno się wzruszą, słysząc opowieści, jak zginął czyjś ojciec, matka czy dzieci. Ale to nie wystarczy. Trzeba do nich dotrzeć z przekazem, że to się może powtórzyć i stać się ich losem.

ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA

Przedruk z tygodnika „Polityka” tytuł pochodzi od redakcji „Poprawny”

Sprawdź także

W poszukiwaniu prawa

Włodzimierz Wróbel: Nic nowego – od 4 lat prof. M. Manowska nie zwołuje Zgromadzenia Ogólnego …